Pięć lat temu pojechałam w samotną podróż na Alaskę. Sama dokładnie nie pamiętam, jak to się stało, że ostatecznie wybrałam Alaskę. Być może to ona mnie wybrała, a nie ja ją. Śniły mi się niedźwiedzie, a Alaska to kraina niedźwiedzia, jak mawiają Amerykanie.
Był to okres w moim życiu, kiedy wyraźnie poczułam, że potrzebuję wyjechać. Zostawić wszystko za sobą: kłopoty z mężem, niekończącą się listę potrzeb moich dzieci, obowiązki dnia codziennego i moje kiełkujące życie psychoterapeutki. Chciałam pozbyć się wszelkiego bagażu, aby choć na moment zyskać klarowność umysłu i usłyszeć odpowiedź na nękające mnie od dawna pytania, w tym to najbardziej kluczowe: Kim jesteś?
Teraz już wiem, że odpowiedź na to pytanie nie przychodzi jednego dnia, lecz jest zbiorem zebranych na całej drodze życia skarbów i odpowiedzi. I wciąż jej szukam, na co wskazuje ostatni sen, w którym usłyszałam pytanie: Czy już w końcu wiesz kim jesteś? Te kilka lat temu tęsknota za jakimkolwiek znakiem, wskazówką i potwierdzeniem była we mnie tak ogromna, że sądziłam, iż odpowiedź mogę odnaleźć jedynie na Alasce.
Wbrew pozorom, nie oglądałam serialu „Przystanek Alaska”, a jedyne do czego mogę się przyznać to do dwukrotnego obejrzenia filmu „Into the Wild”, którego muzyka i zdjęcia mnie urzekły i na pewno były inspiracja przy wyborze miejsca. Ostatecznie jednak przeważyło przemożne pragnienie i pewność, które czułam w najgłębszym miejscu mojego ciała, które wołało: Tam masz pojechać! Czasem trudno jest mi słuchać tego głosu, lecz wtedy jego zew był tak wyraźny, że nie byłam w stanie go nie zauważyć.
Spakowałam walizkę i postanowiłam, że wszystko inne tzn. plecak, śpiwór, karimatę i cały pozostały ekwipunek kempingowy kupię już na miejscu. Ta decyzja okazała się dość ryzykowna, ponieważ mało brakowała a kontrola na lotnisku poprosiłaby mnie o sprawdzenie bagażu, żeby zweryfikować, czy to możliwe, że kobieta samotnie wybiera się na kemping na Alaskę. Na szczęście pewna uprzejma pani urzędniczka popatrzyła na mnie poważnym wzrokiem i zasugerowała, żebym co nieco zmieniła sposób relacjonowania swoich planów.
Już na samej Alasce, miejscem, które przyciągało mnie jak magnes był park Denali. Park jest wielki i króluje w nim góra Denali, której po wielu latach przywrócono jej indiańską nazwę. Widać ją prawie z każdego zakątka parku, jeżeli w ogóle ją widać, ponieważ zazwyczaj spowija ją mgła. Ja miałam to ogromne szczęście, choć tak naprawdę myślę bardziej że był to prezent od losu, że przez trzy dni mojego pobytu w parku, świeciło słońce i niebo było błękitne. Ponoć zdarza się to naprawdę rzadko. To nie mógł być przypadek.
Moim marzeniem było pozostać sam na sam z dziką naturą tego miejsca. Istniała tylko jedna możliwość: poranne szkolenie dotyczące zasad bezpieczeństwa wobec niedźwiedzi u rangersów, wypożyczenie specjalnego niedźwiedzioodpornego pojemnika na żywność i wyprawa specjalnym autobusem w głąb parku. Tak też zrobiłam. Im dalej wjeżdżałam w głąb parku tym więcej kłębiło się we mnie uczuć: z jednej strony wielkie poruszenie pięknem otaczającej mnie przyrody i tym, że mogę ujrzeć ją w pełnej okazałości, z drugiej strony świadomość i obawa przed tym, że za moment całkiem sama wysiądę z wehikułu i będę zdana tylko na siebie. Bez zasięgu komórkowego, dwieście kilometrów od cywilizacji, z perspektywą kolejnego autobusu dopiero popołudniu następnego dnia. Otoczona dziką naturą i niedźwiedziami.
Autobus prowadził mocno leciwy pan kierowca, który zabawiał nas wszystkich niesamowitymi opowieściami o górze, ludziach, którzy próbowali ją zdobyć, poszukiwaczach złota i niedźwiedziach. Z każdym kilometrem autobus był coraz bardziej pusty, ponieważ mniej więcej co 40 km kilku śmiałków wysiadało, aby spędzić jedną lub dwie noce przemierzając wybraną dla nich strefę parku.
W pewnym momencie kierowca zatrzymał pojazd i poprosił nas abyśmy spojrzeli na pobocze. Na początku usłyszałam jedynie głośne chrupanie. Bardzo mnie ono zdziwiło, a starszy pan rozbawionym głosem oznajmił, że oto możemy na własne oczy ujrzeć jak gwałtowny, groźny i porywczy niedźwiedź grizzly żre trawę niczym zwyczajna krowa. Muszę przyznać, że wtedy jeszcze nie wiedziałam, że widok tego niedźwiedzia i czułe podejście starszego pana, pomogą mi jeszcze tego samego dnia nie umrzeć ze strachu, gdy już będąc sama spotkam się z „moim” niedźwiedziem.
Nadszedł moment wysiadki. Odbyło się to tak szybko, że ledwo się obejrzałam, a kurz unosił się za autobusem, a ja z plecakiem, nożem za paskiem, gazem pieprzowym na niedźwiedzie, namiotem, menażką i niedźwiedzioodpornym pojemnikiem na jedzenie zostałam sama jak palec. Uczucie wielkiej radości, które towarzyszyło mi od początku pobytu na Alasce stało się jeszcze wyraźniejsze. Tak jakby rozpierało mnie od wewnątrz. Byłam tu. Sama ze sobą.
Nóż zgubiłam po 5 minutach i udałam się w głąb parku, aby poszukać właściwego miejsca na rozbicie namiotu. Poszukiwania zajęły mi sporo czasu, gdyż teren okazał się dzikszy niż by się pierwotnie wydawało. Po kilku nieudanych próbach i już sporym zmęczeniu uznałam, że znalazłam mój skrawek ziemi. Z perspektywy czasu zadziwiające było dla mnie to w jaki sposób zignorowałam nauki rangersów. Miejsce, które wybrałam było poryte przez niedźwiedzi pysk poszukujący wiewiórek ziemnych. Pamiętam tylko, że spojrzałam na spulchnioną ziemię i stwierdziłam, że skoro ziemia jest taka sucha to znaczy, że niedźwiedź musiał być tutaj już dawno. Cóż za niezwykła racjonalizacja! Coś we mnie chciało położyć się niedźwiedziowi na talerzu.
Skoro już jesteśmy przy konsumpcji. To głodna jak wilk, choć powinnam raczej rzec, że głodna jak niedźwiedź, oddałam się przeglądaniu przyniesionych ze sobą zapasów. Przestrzegając zasady złotego trójkąta oddaliłam się sto metrów od namiotu, aby szybko pochłonąć gruszki w syropie, chleb, ser i pomidora, a następnie 100 metrów dalej umieściłam pojemnik z resztą zapasów. Gdy mój brzuch był pełen, chciałam oddać się poszukiwaniom odpowiedzi na nękające mnie pytania. Zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że tkwiłam w samym sercu odpowiedzi.
Dookoła panowała niezwykła cisza. Tak przenikająca cisza, jakby czas i wszystko staneło w miejscu. Rozejrzałam się dookoła i na zboczu zobaczyłam jeden poruszający się i błyszczący punkcik. Błysk wynikał z tego, że od jego futra odbijało się słońce. Tak, to był niedźwiedź. I tak, szedł w kierunku mojego namiotu. I tak, zaczął iść coraz szybciej. Uważaj, jakie zadajesz sobie pytania, bo odpowiedź może cię przerosnąć.
Zachowując ostatek rozsądku przypomniałam sobie o indiańskiej zasadzie, która mówiła, że niedźwiedź jest zwierzęciem, które wymaga ogromnego szacunku. Postanowiłam zatem zejść mu z drogi. Uznać jego pierwszeństwo do tego talerza i usunąć się w dal. Zostawiłam namiot i żwawym krokiem zaczęłam schodzić niedźwiedziowi trajektorii jego przechadzki. Z jednej strony chciałam uciec jak najdalej, choć tak naprawdę nie miałam gdzie. A z drugiej strony byłam absolutnie zafascynowana tym zdarzeniem.
Usłyszałam znajome chrupanie i spojrzałam na alaskański postrach. Węszył i chrupał, węszył i chrupał. Od czasu do czasu kładł się na plecy, pocierał się o trawę i wyglądał wtedy jak bezbronny Kubuś Puchatek, który oddaje się wielkiej przyjemności masażu własnych pleców. Następnie wstawał i ponownie węszył i chrupał. I tak w nieskończoność. Przypomniały mi się słowa rangersów, którzy mówili o tym, że niedźwiedź ma tylko kilka miesięcy na zgromadzenie zapasów na zimę. Stąd też jego głównym zajęciem jest szukanie jedzenia. Nic innego go nie interesuje. Węszy i chrupie.
Wtedy jeszcze tego nie zrozumiałam. Później dopiero dotarło do mnie, że ten niedźwiedź dał mi największą życiową lekcję: węsz i chrup. Tego dnia spotkaliśmy się dwukrotnie. Dwa razy wracałam do namiotu i ponownie schodziłam mu z drogi. Straciłam rachubę czasu. Nie miałam żadnej elektroniki i w końcu oceniając po poziomie słońca, co niestety może być w przypadku braku nocy dość złudne, uznałam, że jest już wieczór i niedźwiedź na pewno wtedy śpi, więc mogę udać się do namiotu na spoczynek. Tak też uczyniłam.
Niedźwiedź już nie wrócił, a przynajmniej nic o tym nie wiedziałam, ponieważ postanowiłam nie wychylać już nosa z namiotu. Pamiętam tylko nocne, głęboko niebieskie niebo z pełnym księżycem, które ujrzałam, gdy potrzeba wygoniła mnie na moment z mojego schronienia.
Długo mogłabym opowiadać dalej. Ale po co. Sprawa jest bardzo prosta. Pierwsza porada niedźwiedzia oczywista. Idź za jedzeniem. Szukaj tego, co Cię karmi. Węsz. Niedźwiedzi nos jest wielokrotnie większy od jego oczu i w zasadzie ledwo widzi. Nie zatrzymuje się w miejscach, gdzie nie ma pożywienia, nie marnuje swojego cennego czasu, nie udowadnia sobie i innym, że zasługuje na jagody. Świat zapachów, nieprzenikniony, niewidoczny, to ten obszar, gdzie znajdzuje trop. Czuje.
0 komentarzy