Mam taką znajomą, która przemierzała przez kilka miesięcy Himalaje. Gdybyś spotkała tę osobę, to w pierwszym momencie mogłabyś się dać zwieść jej niepozornemu wyglądowi, ale nie daj się temu zmylić, bo gdy wsłuchasz się w jej głos, to możesz poznać, że drzemie w niej nieprzejednana siła. Lecz nie o tym będzie ta opowieść, tylko o pewnym niezwykłym spotkaniu, które odbyło się na jednym z jej szlaków, o którym opowiedziała mi kiedyś w pewnych okolicznościach, które można by nazwać wspólnym posiedzeniem przy ognisku, choć ogniska nie było to mogłabym przysiąc, że płonęło między nami.
Dawno, dawno temu, gdy była jeszcze młodym wędrowcem i zmierzała z wielkim plecakiem, w towarzystwie swojego męża, niosącego równie wielki plecak, do bazy na Mount Evereście, spotkała na tej drodze osobliwego towarzysza, który choć wielu osobom mógłby wydawać się bardzo prostą i niepozorną osobą, podobnie jak moja znajoma, niósł w sobie głęboką życiową mądrość. Trasa, którą szli, wiła się do góry niczym żmija, i za każdym zakrętem mieli już nadzieje, że będzie on tym ostatnim, lecz żmija nieubłagalnie wiła się i wiła i zdawała się nie mieć końca.
Obok nich, przemierzał tę trasę, być może już po raz setny, pewien tragarz. Niósł bagaże swoje i pewnych Niemców, którzy zatrudnili go do tego zadania. Mimo długiej, sprawiającej wrażenie braku końca trasy i wielkiego ciężaru, który niósł na swoich plecach, z jego twarzy nie schodził szeroki uśmiech. Szedł krok za krokiem, a pod nosem nucił sobie piosenkę, która w kółko wybrzmiewała z jego ust niczym mantra. Było to kilka hinduskich słów, po których następowało ich angielskie tłumaczenie: „I’m the donkey, you’re the monkey.”
Ciekawe, czy uśmiech na jego twarzy był wyrazem radości, czy też był uśmiechem wynikającym z głębokiego dystansu do siebie samego, swojego losu i efektem pogodzenia się z nim? Być może był nieodgadnioną mieszanką i przepisem na tajemnicę, która pozwala pogodnie iść przez życie. Lecz na tym nie kończy się ta historia, choć mógłby to być już wystarczająco dobry koniec.
Ów przewodnik towarzyszył znajomej i jej mężowi na trasie i od czasu do czasu na tej oto drodze pojawiał się znak, który zapraszał do zboczenia z trasy i udania się do fabryki serów z jaków. Tragarz był serowym łasuchem. Moja znajoma również. I mimo iż zboczenie z trasy na serową przyjemność wydłużało wędrówkę o pół godziny, to za każdym razem, gdy pojawiało się zaproszenie, tragarz spoglądał na moją znajomą i uśmiech na jego twarzy stawał się jeszcze szerszy, po czym mówił -Idziemy?-
No i szli. Na ser.
Tym samym nadrobili kawał drogi, udając się co rusz na serowe przyjemności. Do bazy dotarli zmęczeni z brzuchami pełnymi sera z jaków. Być może wszyscy kiedyś dotrzemy do bazy, lecz to w jaki sposób przejdziemy drogę i czym nakarmimy swoje brzuchy pozostaje otwartym pytaniem. Na tej drodze spotykamy najróżniejszych nauczycieli, czasem zupełnie niepozornych, z szerokim i nieco tajemniczym uśmiechem na twarzy.
Opowieść podarowana i opowiedziana przez Martę Rygiel. W zmienionej przez moją pamięć wersji.
0 komentarzy